Seks musi być osnuty nutką nieśmiałości. Jest powszechny i łatwo dostępny. Gdyby jeszcze został odarty z wewnętrznej wstydliwości intymnych przeżyć, połączonych z obezwładniającymi nas uczuciami, zostałaby chyba tylko kolorowa kartka z Playboya albo coś równie mało fascynującego.
Z drugiej strony rozmowy o seksie są bardzo przyjemne. Może nie wszystkim wszystko, ale chętnie opowiadamy, co lubimy. No chyba, że ja i otaczający mnie ludzie, stanowimy grupę mało reprezentatywną. Chociaż nie wydaje mi się.
Dziś żyjemy bez tabu. Ale pomyślcie, co było kiedyś. Tak jak wyobrażam sobie siebie w różnych minionych epokach – a w szczególności w Romantyzmie, gdzie prawie każdy zawód miłosny kończył się samobójstwem (musiałabym pożegnać się z życiem co najmniej kilka razy) – tak w głowie mi się nie mieści, jak żyło się w Średniowieczu. Albo raczej jak się płonęło. Na stosie.
Cóż to były za ponure i groźne czasy, skoro jedynym sprawnym, wrażliwym i dającym satysfakcję kochankiem mógł być Szatan (W. Eichelberger).
Wyklęta i wyparta seksualność kobiety przeżywana w ukryciu
Nie mówiąc o opisywaniu swoich przeżyć. Istniał tylko język pogardy, grzechu, lęku i winy. Szatan jedyny sprawca i zarazem adresat kobiecego orgazmu. Mam wrażenie, że „dawne czasy” wdrukowały się w nas tak głęboko, że do dziś płacimy za to cenę. Tak często w rozmowach z kobietami czuję zapach Średniowiecza. „Zapach dymu”.
Przyjemność przeżywana w półśnie, w stanach rozkojarzenia, kiedy to nie tylko mamy utrudnione kontrolowanie własnych potrzeb, ale nawet nie zdajemy sobie z nich sprawy.
Święta czy ladacznica, obie mają ten sam problem – „straciły” swoje ciało, zablokowały się na życie „w pełni”. Chyba sama nie zdaję sobie sprawy, ile kobiet (nawet tych, które wydawałoby się uprawiają seks legalnie, np. w małżeństwie) ma poczucie grzechu, bycia „brudną” i czuje się nieswojo podczas seksu. A podobno dzisiejsze czasy erotyzują nas. Jak widać, nie wszyscy jesteśmy podatni.