Jak nie zniszczyć bliskich i zawodowych relacji, kiedy jesteśmy niezadowoleni, rozczarowani, wściekli na partnera, dziecko, koleżankę, pracownika, współpracownika, szefa, pełni pretensji, czasem bezsilności? A jednocześnie w jaki sposób rozwiązać sprawę i pozbyć się własnej frustracji, bo przecież nie chodzi o zaciskanie zębów, żeby tylko się nie narazić.
Dziś będzie zdecydowanie bardzo praktyczny i życiowy artykuł. Mam nadzieję, że pomocny. Przy okazji przypomniałam sobie, jak bardzo lubię pisać o czymś, z czego sama zamierzam ochoczo korzystać.
Jak wiecie, mnie zwykle najbardziej interesuje, w jaki sposób dbać i wzmacniać relacje rodzinne (z mężem, z dzieckiem) zwłaszcza w trudniejszych momentach, dlatego do takich przykładów się odwołam.
Natomiast w celu zobrazowania sytuacji rozgrywającej się na gruncie zawodowym, przytoczę spory fragment z książki Brené Brown „Dary niedoskonałości”, gdzie autorka doskonale tłumaczy, jakie reakcje nam służą, a jakie szkodzą i wyciąga wnioski, na których będę się opierała. Od przytoczenia tego właśnie fragmentu zacznę:
Miałam ostatnio pogadankę dla grupy dyrektorów dużych przedsiębiorstw, którzy musieli przeprowadzić w swoich firmach trudną reorganizację. Jeden z nich powiedział mi później, że po tym, jak usłyszał, iż zawstydzanie kogoś nie jest najlepszym narzędziem przy zarządzaniu, przestraszył się, że właśnie tego się dopuścił. Wyznał, że pod wpływem frustracji wybiera pojedynczych pracowników, a następnie krytykuje ich w obecności innych.
– Jestem potwornie sfrustrowany – tłumaczył się. – A to dlatego, że mam dwóch pracowników, którzy w ogóle mnie nie słuchają. Wyjaśniłem im wszystkie szczegóły reorganizacji. Sprawdziłem nawet, czy rozumieją, o co mi chodzi, a oni i tak robią wszystko po swojemu. Nie mam wyjścia. Jestem tak zły w tej sytuacji, że wyżywam się na nich przy innych pracownikach.
Kiedy spytałam go, jak rozlicza tych pracowników z realizacji kolejnych zadań, zapytał, co przez to rozumiem.
– Czy tłumaczy im pan, jakie poniosą konsekwencje, jeśli nie zastosują się do pańskich wskazówek – wyjaśniłam. – Oczywiście po tym, jak się pan upewni, że wszystko doskonale rozumieją.
Dyrektor pokręcił głową. – Nie, nie mówię o konsekwencjach. Przecież wiedzą, że powinni działać w zgodzie z zaleceniami – odpowiedział.
Postanowiłam dać mu przykład. – A gdyby pan im powiedział, że jeśli się do nich nie dostosują, to dostaną oficjalną naganę, a następnym razem po prostu wylecą z pracy?
Tym razem potrząsnął głową jeszcze mocniej. – Nie, nie, to poważna sprawa. Musiałbym zaangażować w to kadry. Zrobiłaby się afera.
Wyznaczanie granic i pilnowanie, by ich nie przekraczano, wymaga większego wysiłku niż zawstydzanie innych i zwalanie na nich winy. Przynosi jednak znaczenie lepsze efekty. Zawstydzanie i szukanie winnych zatruwa życie par, rodzin, różnych organizacji i społeczności.
Po pierwsze, jeśli kogoś zawstydzamy i zwalamy na niego winę, przenosimy akcent z jego zachowania na nasze. Jeśli szef postępuje tak w wypadku pracowników, nikt nie będzie pamiętał, dlaczego starał się ich zawstydzić, ale jak to robił.
Po drugie, jeżeli nie wyegzekwujemy tego, o co nam chodzi, ludzie wokół nauczą się nas ignorować, nawet jeśli będziemy im grozić czy stawiać ultimatum. Jeśli powiemy dzieciom, że nie mogą zostawiać ubrań na podłodze, ale będą one wiedziały, że gdy tego nie zrobią, najwyżej na nie pokrzyczymy, to mogą z czystym sumieniem uznać, że nie jest to dla nas aż tak ważne.
Trudno nam zrozumieć, że możemy jednocześnie akceptować innych i im współczuć oraz rozliczać ich z zachowań. Jednak tak właśnie jest. Prawdę mówiąc, to najlepsze, co możemy zrobić. Dzięki temu możemy skrytykować czyjeś zachowanie, zdyscyplinować dziecko czy oblać studenta bez krzyków i poniżania.
Analiza nieporozumień w bliskich relacjach partnerskich
Przejdźmy do przykładów dotyczących relacji damsko-męskich, rodzinnych. I zacznijmy od końca. A na końcu są pretensje i złość (okazywane lub trzymane w sobie) względem bliskiej osoby, na przykład partnera. To tylko efekt całego procesu, ciągu reakcji, które występują jedna po drugiej dużo wcześniej.
Jeśli zdenerwuje nas coś raz na jakiś czas, to zupełnie normalne. Życie. Jeśli natomiast złość towarzyszy nam w dłuższym odcinku czasu albo praktycznie codziennie, to:
- albo mamy realne powody, dla których ona pojawia się (partner rzeczywiście zawodzi, ignoruje albo wręcz krzywdzi lub okoliczności bardzo w tym momencie życia obciążają i należałoby wpłynąć na nie),
- albo sytuacje, które mają miejsce wywołują emocje, które i tak już w nas są (już we mnie są! – osoby i zdarzenia są jedynie wyzwalaczami; tu trzeba wziąć trochę odpowiedzialności na siebie i popracować najlepiej w procesie terapeutycznym nad własną psychiką, bo za każdym razem, kiedy pojawi się trudniejsza sytuacja, one będą wychodziły, niszczyły nas i różne sfery naszego życia).
Polecam artykuł, w którym piszę m.in. o tym właśnie, że to nie konkretne osoby są powodem naszych emocji, a jedynie wyzwalają one to, co w nas i tak już jest od lat → Odpowiedzialność za emocje
Akceptacja, współczucie i zrozumienie jako baza pod działanie
Co możemy zrobić tu i teraz? Niezależnie od tego, czy trzeba wpłynąć na partnera, na okoliczności, czy na siebie, należy zdać sobie sprawę, że aby rozwiązać jakąkolwiek sprawę, potrzebujemy akceptacji siebie i innych.
Akceptacja… To słowo w kontekście niezadowolenia z siebie czy niezadowolenia z drugiej osoby wywołuje czasem jeszcze większą złość. W ogóle brzmi enigmatycznie. A my potrzebujemy konkretów. Będą i konkrety, ale najpierw zbudujmy pod nie bazę. A za chwilę dodam, że potrzebujemy jeszcze współczucia względem siebie i względem tej drugiej osoby. I znowu można by sobie w duchu wykrzyknąć: no jeszcze czego!
Brené Brown pisze właśnie o akceptacji i współczuciu jako o bazie pod działania, a ona wie, o czym pisze, bo prowadziła na ten temat badania latami. Mam nadzieję, że nie uproszczę, nie spłycę za bardzo jej przekazu, jeśli zasugeruję, aby połączyć te dwa elementy (akceptację i współczucie) i roboczo określić je jako zrozumienie. Zrozumienie, które może być przyczyną i skutkiem jednocześnie, tzn. potrzebujemy zrozumienia, aby pojawiła się akceptacja i współczucie, ale akceptacja i współczucie prowadzą też do zrozumienia.
Zrozumienie w moim pojęciu nie oznacza wbrew pozorom, że mam kierować się wyłącznie rozumem. Polega na tym, że staram się po prostu zdystansować od sytuacji (jak ja to określam: wychodzę z siebie, staję obok i obserwuję), rozumiem swoje emocje i reakcje, i reakcje, emocje tej drugiej strony, każdy przecież potrzebuje się w tej sytuacji znaleźć na tyle, na ile potrafi, każdy ma swoje racje. Akceptuję i swój stan, i stan drugiej osoby. Wiem, że każdemu jest na swój sposób trudno. Jesteśmy tylko ludźmi. I nawet kiedy chcemy dobrze, to czasem wychodzi „jak zwykle”. Myślę sobie: W porządku, nie mogę reagować teraz spontanicznie kierowana wyłącznie emocjami ani robić coś na oślep, bo wiem, że to nie działa. Wezmę sprawę w swoje ręce i zareaguję rozsądnie. W pełnym opanowaniu, a jednoczenie szczerze, autentycznie i w zgodzie ze sobą. Mądrze.
Niektórzy nie potrzebują robić tego przystanku. Nie potrzebują zatrzymywać się i rozmyślać na temat rozsądnej reakcji. Nieliczni (a może wcale nie tacy znowu nieliczni) spontanicznie reagują zdrowo. To oni właśnie zastanawiają się, dlaczego ludzie mają tyle problemów z relacjami, chodzą na terapię, czytają blogi takie jak ten. Dla nich reakcje są oczywiste. I przy okazji naprawdę zdrowe. Znam takie osoby i cieszę się, że mnie otaczają. Siebie identyfikuję jednak z tymi, którzy przystanków raczej potrzebują.
Ok, wykorzystując akceptację siebie, zrozumienie drugiej osoby, współczucie, empatię, zdystansowanie i pewnie jeszcze kilka indywidualnych potrzebnych do klarownego myślenia elementów, osiągamy wewnętrzny spokój. To tylko brzmi jak lista skomplikowanych warunków. A chodzi jedynie o doprowadzenie siebie do stanu równowagi, wyciszenia i gotowości do rozsądnego działania. Cudownie gdyby akceptacja siebie i innych była stanem stałym. Jeśli tak nie jest, na początku pozostaje wprowadzać siebie w ten stan świadomie, i jednak z pewnym wysiłkiem.
Teraz czas na działanie.
Wystarczy zmienić reakcję. Z jakiej na jaką?
Wystarczy. Ohoho, wystarczy… Wszystko, co myślę o „wystarczy” jest tutaj. W tym słowie jest tyle łatwości, że aż z trudem je piszę. Ale zalecenie tak właśnie wygląda: Wystarczy przestać narzekać i zacząć stanowczo wymagać albo przestać atakować a jasno określić, na co innym pozwalam, a na co nie i postawić granicę. Wystarczy.
Jeśli należysz do osób, które w stanie zdenerwowania, w stanie złości na swojego partnera, niezadowolenia z niego, narzekają, atakują, zawstydzają, zwalają winę, ośmieszają (również w obecności innych), wyżywają się, zarzucają pretensjami lub/i zachowują się agresywnie – zatrzymaj się (tym razem fizycznie zatrzymaj się, tzn. przestań mówić to, co mówisz, krzyczeć, robić to, co robisz) . Wyłącz wszystkie te reakcje.
Dlaczego? Ponieważ jak widzisz, reakcje te w żaden sposób nie działają. Jeśli partner „jest winny”, to nie zmieniają jego zachowania. A niezależnie od tego, czy jest winny, czy niewinny (a jeśli niewinny, wtedy tym bardziej) Twoje reakcje oddalają Was. Dystansują. Zmniejszają bliskość. I na pewno nie prowadzą do rozwiązania. Tak samo sytuacja wygląda z dzieckiem i jakąkolwiek inną osobą, w stosunku do której tak się zachowujemy.
Wiemy już, że pozostaje nam wyłączyć reakcje. I co dalej? Przecież trudno zaakceptować tych, którzy nas krzywdzą, wykorzystują lub lekceważą. I nie tylko to trudno zaakceptować, również to, że nawet, jeśli nikt nas jakoś szczególnie nie krzywdzi, to być może nie realizuje chociażby naszych oczekiwań, frustruje nas biernością (co tak na marginesie może być zupełnie względne i wynikać wyłącznie z naszych własnych standardów). Ale wiemy już, że wszystkie reakcje w stanie złości stopujemy. Wyłączamy. Nie ma tych reakcji, nie ma tych zachowań. Nie narzekamy, nie krzyczymy, nie ubliżamy. Co nam zostaje?
Pozostaje nam mądrze wyznaczyć granice. Wyznaczyć granice i pilnować ich
Podobnie jak w przykładzie Brené Brown – relacje szef – pracownicy. To dużo trudniejsze niż bombardowanie pretensjami. Nie wkręcajmy się w emocjonalny stosunek do tej osoby (choć czasem jest on szczególnie emocjonalny, zwłaszcza gdy chodzi o osoby z rodziny), nie wkręcajmy się w nielubienie jej. Skupmy się na zadaniu tzn. na wymaganiu od niej (np. to że dziecko jest nieznośne nie oznacza, że przestanę je kochać, wspierać, podziwiać, chcieć dla niego dobrze; oznacza tylko, że mam wyznaczyć mu granice i stworzyć zasady, w których oboje będziemy funkcjonować). Z akceptacją, współczuciem i zrozumieniem w tle.
Tworzenie granic może się w różnych sytuacjach nieco różnić, ale generalnie powinno być sprowadzone do wspólnego planu (najlepiej zaakceptowanego przez obie strony, choć nie zawsze; w skrajnych sytuacjach tylko jedna strona stawia warunki i wymagania i to wówczas też jest w porządku), planu realizacji tego, co do tej pory wywoływało frustrację. Plan ten wychodzi z Twojej inicjatywy i przedstawia Twoje argumenty i pomysły – czegoś ma być więcej, czegoś mniej, co ma wyglądać inaczej.
Jako żonie i świeżo upieczonej matce przychodzi mi od razu na myśl przykład związany z obciążeniem obowiązkami domowymi i wynikającymi z opieki nad maluchem, które może być przyczyną frustracji i pretensji w małżeństwie. Tu od razu zaznaczam, że mój partner jest w moim mniemaniu „najzdrowszym psychicznie” człowiekiem na świecie, dlatego nie mam mu nic do zarzucenia i to raczej ja mogę pozostawać w roli „niełatwej żony” ;). Ale przykład z godzeniem obowiązków i obciążeń domowych jest doskonały, dlatego nie rezygnujmy z niego.
Stereotypowy obrazek wygląda następująco: Ona przemęczona opieką nad dzieckiem, codziennością ograniczoną do robienia zakupów, obiadków, spacerów itp. On zmęczony całym dniem pracy poza domem.
Ona próbuje ulżyć sobie, swojej złości, bezsilności, frustracji, narzekając, jak ma ciężko, jak bardzo jest wykończona. Być może jeszcze mocniej – atakując partnera i zarzucając mu, że odpoczywa sobie w pracy, kiedy ona zmaga się z codziennością. Że ma go dosyć. Że nie ma z niego pożytku itp.
On może i daje z siebie, ile może, ale dla niej to ciągle za mało. A może słysząc te słowa, odpiera atak mówiąc, że ma gorzej, bo nie siedzi sobie w ciepłym domku z dzieckiem. I że ma dosyć narzekań i wiecznie niezadowolonej żony. A może w dodatku trzaska drzwiami i wychodzi nie wiadomo gdzie.
Już kiedy wyliczam możliwe scenariusze, robi mi się ciężko. Stop, stop, stop.
Kto ma rację?
Nikt. Oboje. Pytanie o rację jest zawsze w takich sytuacjach źle postawione. Nie rozstrzygajmy, kto ma rację, tylko szukajmy rozwiązań.
- Co ona mogłaby zrobić zamiast umniejszać swojego partnera, pokazywać niezadowolenie z niego?
Może na przykład powiedzieć: Jestem tak bardzo obciążona, spędziłam cały dzień w domu z dzieckiem. Umówmy się, że co drugi dzień ty nakarmisz i wykąpiesz nasze dziecko, a ja wyjdę w tym czasie pobiegać. Jeśli nam się to nie uda, to w weekendy podzielimy się tak obowiązkami, żebym mogła odetchnąć. Co Ty na to? Możemy tak zrobić? Potrzebuję tego.
To tylko roboczy przykład. Nie chodzi tu o to konkretnie rozwiązanie, to jedynie mój pomysł, moja sugestia. Są różne realia i różne możliwe rozwiązania. Chodzi o postawienie granicy i pilnowanie jej. Postawienie granicy nie tylko tej drugiej osobie (że to ona przejmie teraz jakieś obowiązki), ale w jakimś sensie postawienie granicy w pierwszej kolejności sobie. Od teraz wyłączam bezsensowne odreagowywanie, które w dłuższej perspektywie w dodatku niszczy związek, a włączam realizację konkretnego postępowania – mówię o swoim pomyśle na rozwiązanie i sama też zakładam, że jestem gotowa podjąć się realizacji. Żeby uniknąć sytuacji, że partner rzeczywiście zacznie wieczorami zajmować się wyłącznie dzieckiem, a ona nie będzie potrafiła wyjść na to zaplanowane bieganie, bo zajmie się czymś innym i w dalszym ciągu będzie czuła się zmęczona, przygnębiona, sfrustrowana.
- Co on mógłby zrobić zamiast siedzieć cicho, odpierać ataki albo stosować unikanie i wychodzić, albo co gorsza atakować ze zdwojoną siłą? W jaki sposób on postawi granice i będzie ich pilnował?
Unikanie wchodzenia na ten sam poziom – tzn. unikanie odbijania piłeczki i wkręcania się w narzekanie i pretensje, to byłby już duży pierwszy krok. No i granica.
Czy tylko mnie takie zdrowe reakcje, wymagające postawienia granicy, kojarzą się z asertywnością, tą zdrowo pojmowaną asertywnością? Definicja asertywności również zawiera w sobie warunek nienaruszania praw drugiej strony, warunek szacunku względem siebie i innych, bez agresji skierowanej na zewnątrz czy na siebie.
Wracając do przykładowej reakcji, mężczyzna mógłby powiedzieć: Ustalmy wspólnie, co zrobić, żeby było ci lżej, ale proszę cię o włożenie maksimum wysiłku w to, żeby wieczorami nie narzekać, nie nakręcać się. Potrzebujemy rozwiązań, a nie napiętej atmosfery. Nie lubię, kiedy mówisz o mnie źle. Rozumiem Twoje zmęczenie i frustrację, ale nie zasłużyłem na to.
Tu pięknie widać akceptację siebie, drugiej osoby, współczucie, empatię… i granicę. Tak, dopiero wtedy umiemy stawiać granice, jeśli akceptujemy i współczujemy. W przeciwnym razie jest atak. A atak jest nieskuteczny i w dodatku obraca się przeciwko nam. Stąd właśnie konieczny powrót do siebie – do bazy, do wyciszenia się, zrozumienia sytuacji, akceptowania siebie, innych, i do współczucia.
Wytykanie błędów palcami przychodzi łatwiej, niż zauważanie tego, co uległo poprawie. Dlatego kolejnym ważnym etapem będzie zauważanie zmian. I mówienie o nich na głos. Może nawet świętowanie ich.
Korzyści wynikające ze stawiania granic i wymagań (zamiast frustracji i ataków)
Wiemy, że dzięki zmianie reakcji unikamy nawarstwiania się problemów, ale to nie wszystko. Jeśli idzie nam dobrze, to w dodatku dużo zyskujemy. Parom, mającym wiele obciążeń układa się czasem lepiej niż tym, których problemy nie dotykają. Dlaczego? Ponieważ te drugie mają mało wspólnych wygranych.
Pozostałe korzyści są oczywiste:
- Znika frustracja, ponieważ potrzeby zaczynają być na bieżąco zaspokajane, czyli osiągamy konkretnie to, o co nam chodziło, co było powodem złości (np. podział zadań, wsparcie, więcej czasu dla siebie);
- Budujemy większą bliskość, ponieważ pozostajemy w relacji. Nie zamykamy wzajemnie drogi do siebie poprzez ataki, otwieramy ją dzięki empatycznemu współdziałaniu. Mamy względem siebie więcej szacunku, czujemy, że jesteśmy ze sobą wzajemnie bliżej. Mamy na koncie wspólne wygrane.
- Ogólnie mamy większe poczucie sensu. To, co się dzieje daje efekty, powoduje zmiany, składa się w pewną całość, buduje, a nie niszczy, wzmacnia naszą wewnętrzną bazę, zwiększa poczucie skuteczności, utwierdza w przekonaniu, że spokój i przemyślane kroki przynoszą rezultaty.
- Rozsądnie rozporządzamy własnymi siłami i czasem. Jak wiadomo ani energii, ani czasu nie mamy w ilościach nieskończonych, dlatego na bieżąco lepiej decydować, na co i jedno, i drugie w danym momencie poświęcić. Żeby nie było tak, że tyle czasu i energii pochłania nam wskazywanie złych rzeczy i narzekanie, że nie starcza jej już na wprowadzenie jakichś sensownych zasad czy ograniczeń.
Dwa nieoczywiste wnioski na temat tego, co ludziom służy, a co nie
Nie dajmy się zmylić pozorom i uporządkujmy to, co już wiemy.
1. Zamiast gniewu i atakowania spokojne pilnowanie granic i stawianie wymagań
Głównie chodzi tu właśnie o przyzwolenie na granice. Wielu osobom bycie z kimś blisko kłóci się ze stawianiem tej osobie granic. Jakby to nie pasowało. Może oznaczałoby, że nie rozumiemy się bez słów, trzeba na siebie wzajemnie wywierać wpływ, skłaniać drugą stronę do czegoś, naciskać itp. Za dużo zachodu. Wymaga to od nas energii, wkładu w konstruktywne rozwiązanie obciążających nas kwestii. Natomiast bycie w bliskiej relacji nie kłóci się tym samym osobom z szybkim, czasem całkowicie spontanicznym, czyli w tym przypadku bezmyślnym atakowaniem, narzekaniem, nierzadko nawet ubliżaniem, żeby tylko rozładować emocje. Taki paradoks.
Inna sprawa, że niektórzy z nas błędnie interpretują swoje zachowanie. Słyszałam już nieraz: Oczywiście, że jasno stawiam granicę, mówię o swoich oczekiwaniach i wymagam, przecież codziennie od nowa opowiadam mu, co mi nie pasuje. Już powinien znać to na pamięć.
Nie, to nie jest konstruktywne stawianie granicy. To jest narzekanie, litania niezadowoleń. Brakuje konkretów (wymagania, granice i pilnowanie ich), a w dodatku komunikacja niepotrzebnie podszyta jest podtekstem niezadowolenia i ubliżania (brakuje akceptacji, współczucia, zrozumienia).
Podsumowując, zamiast zawstydzania i szukania winnych wyznaczanie granic i pilnowanie, aby ich nie przekraczano.
2. Uprzejmość idzie w parze ze stanowczością!
Kolejny dysonans w obserwacji par. Tak łatwo przychodzi nam okazywanie „słusznej” złości, a tak trudno współczucia. Tymczasem bycie uprzejmym, współczującym nie tylko nie stoi w przeciwwadze ze stanowczością, ale wręcz świadczy o zdrowiu psychicznym. Uprzejmość bez dostępu do stanowczości to uprzejmość zalękniona, która czasem wiąże się z brakiem asertywności. Natomiast stanowczość bez uprzejmości groziłaby jednostronnością i skłonnością do nacisków.
Podsumowując, jak najbardziej możliwe jest jednoczesne akceptowanie innych, współczucie im i rozliczanie ich z zadań. Można być szczerze uprzejmym i bardzo stanowczym. Wtedy znika potrzeba sięgania po inne sposoby załatwienia niewygodnych spraw.
Ludzie wolą, żeby od nich wymagać niż wyżywać się na nich
To mógłby być trzeci wniosek, ale uczyńmy to zdanie głównym przesłaniem tego artykułu. Kto nie wierzy, może porozmawiać na spokojnie ze swoimi bliskimi i zapytać, jakie reakcje wolą? Tak, okaże się zapewne, że wolą, aby od nich wymagać.
Już pomijając nawet ich preferencje, fakty mówią same za siebie. Na razie są to fakty potwierdzone obserwacjami własnego życia i historiami osób z sesji terapeutycznych. Jeśli ktoś zna badania na ten temat albo ma w planie takie przeprowadzić, chętnie zainteresuję się szerzej tym tematem.
Atakowane przez nas osoby, chcą być poinstruowane. Chcą żeby im wyznaczyć granice, chcą żeby postawić im zadanie. A już zdecydowanie wolą to od ataków, lawiny pretensji czy co gorsza dyskretnego uwłaczania im czasem przez całe lata. Wiemy, że to wyniszcza. Wyniszcza nasze rodziny, związki, relacje zawodowe. Narusza godność obu stron.
Potem w odpowiedzi na słowa niezadowolenia słyszymy: Zobacz, jakim się przy Tobie stałem, jaką osobą mnie uczyniłaś.
I jest w tym sporo prawdy. Mamy wpływ na tych, z którymi przebywamy. Oby najczęściej ten pozytywny.
Oznacza to, że w kwestii granic dobrze jest być osobą stanowczą i jasno wyznaczać je ważnym dla siebie osobom, ponieważ w przeciwnym razie tracimy łączącą nas bliskość. To mało intuicyjne, ale tak właśnie jest.
Dbając o swój związek czy inne ważne relacje, powstrzymajmy się od pretensji, narzekań i ataków, a swoją złość wykorzystajmy jako energię, która posłuży nam do skonstruowania jasnych oczekiwań, ubrania ich w spokojny, ale konkretny przekaz i do pilnowania granic.
To jest wskazówka dla tych osób, które słyszą od swoich bliskich (nie tylko partnera, bo akurat tu na myśl przyszły mi dzieci) wypowiedzi typu: Nie wyżywaj się na mnie, tylko następnym razem powiedz, jak mam to zrobić. Dzieci dzięki swojej autentyczności reagują czasem dużo mądrzej niż dorośli. Nie jest to zwykle przemyślana wypowiedź, raczej wypowiedziana spontanicznie we własnej obronie, ale jak bardzo trafna! Zdrowa!
Konsekwencje dla związku
Czujemy się przemęczeni, czasem wykorzystani, zlekceważeni, opuszczeni w trudach, nieważni, kiedy nie udaje nam się wyznaczyć granic i sprawić, żeby inni je przestrzegali. A ponieważ dotyka nas to osobiście i dogłębnie, to sami również chcemy reagować z tego poziomu, tzn. zaatakować, ośmieszyć, zawstydzić, dotknąć kogoś, zranić zamiast asertywnie, spokojnie, neutralnie, w pełnym opanowaniu skrytykować zachowanie.
Konsekwencje znamy. Angażowanie się w reakcje z poziomu emocji i sięganie po mniej lub bardziej zaplanowane rozgrywki, zagraża głównie nam samym (psychicznie od środka, zmienia samopoczucie, rzutuje na poczucie własnej wartości i opinię o świecie), wpływa negatywnie na tę konkretną relację (czy to zawodową, partnerską, koleżeńską, czy z dziećmi) i po prostu nie jest skuteczne lub skuteczne na moment.
Polecam tekst → Rozgrywki w związku – nie daj się sprowokować
Pamiętajmy, że trudno jest drugą osobę podziwiać, kochać, budować z nią bliskość, jeśli ustawiamy ją w pozycji „wroga”, z którym trzeba się siłować lub do którego żywimy urazę czy pretensje. Trudno jest być przez tę osobę podziwianym, kochanym, szanowanym. Trudno być kimś, do kogo chce ona lgnąć, przytulać się, tworzyć bliskość, jeśli słyszy przykre rzeczy, czuje że jest atakowana, traktowana jak bezwartościowa.
Kochamy tych, którzy nas kochają. I to jest zdrowe. Oddalamy się od tych, którzy nas nie szanują, którzy nie wybierają rozsądnego spokojnego wspólnego rozwiązania problemu, a tylko ranią i sprawiają przykrość. I to też jest zdrowe.
Oby tylko nikt z naszych bliskich nie musiał reagować zdrowo na nasze niezdrowe zachowanie. W wielu przypadkach oznacza to wyjście z inicjatywą zdystansowania się czy nawet rozstania. Na szczęście nie dzieje się to z dnia na dzień, więc jest czas, żeby zamiast agresji, narzekań i ataków sięgnąć po stanowczość i wspólny plan.