Na wszystko jest jakiś sposób. Trzeba go tylko odkryć. Należy szukać rozwiązań, a w najtrudniejszych momentach nie pogrążać się, ale szybko, jak najsprawniej i najskuteczniej reagować na to, co nas spotyka. Tak oto właśnie wygląda powszechne aktualnie podejście, w którym żyjemy, którym otaczamy się, nasiąkamy, i z którego korzystamy. Nasza filozofia życia. Filozofia zaradności. Filozofia natychmiastowego reagowania i radzenia sobie. Czy coś w tym złego?
Sposoby reagowania, czyli strategie
Ludzie są różni. Jedni płaczą nad rozlanym mlekiem (albo i bez mleka płaczą), rozmawiają, wałkują ciągle ten sam trudny temat, narzekają, nadmiernie roztkliwiają się nad swoim życiem. I nazywani są potem wrażliwcami lub mięczakami.
Bądźmy jednak szczerzy, któż z nas czytając opis mięczaka-wrażliwca miałby ochotę identyfikować się z nim? Nawet jeśli odrobinę odnajduje w nim siebie? Postawa wrażliwca wydaje się być mało kusząca, zbyt skrajna, do zmiany.
Twardziele natomiast (przynajmniej w tym potocznym znaczeniu) to osoby zaradne, opanowane, powściągliwe, szybko biorące się w garść, osoby, którym „korona z głowy nie spada, a kiedy spada poprawiają ją czym prędzej i idą dalej”. Ostatnie określenie czy też wyrażenie wzięłam w cudzysłów nie tylko dlatego, że to dosyć popularne powiedzonko, ale również dlatego, że tymi właśnie słowami opisuje siebie z dumą i satysfakcją w głosie jedna z moich koleżanek. Miewa różne fizyczne i emocjonalne dolegliwości, bóle, napięcia i „gorsze stany”, ale nie wiąże ich ze swoją życiową postawą nieroztkliwiania się, natychmiast przeciwstawiając tejże postawę życiowej zaradności. Między tymi dwiema postawami pojawiają się gdzieś emocje i reakcje zgodne z nią (z moją koleżanką), czyli autentyczne, ale nie zostają one dopuszczone, bywają nawet niezauważone.
Tymczasem to ogromna niesprawiedliwość nie dopuszczać do siebie najbardziej prawdziwych rzeczy, które nam się przytrafiają, w dodatku nie przychodzą one z zewnątrz tylko z nas samych. Nie dopuszczać siebie do siebie. Naprawdę krzywdzące.
Trening ignorowania siebie
Gdyby się zagłębić w temat, zagłębić w obserwację, to z pewnością znajdziemy kilka paradoksów. Podam przykład. Większość z nas na widok płaczącego dziecka, które nie daje sobie z czymś rady i wyciąga bezsilnie ręce, prosząc o pomoc dorosłego, natychmiast podniosłaby zaszlochanego malucha, tuląc, zapewniając, że nic się nie stało, że już jest dobrze i tłumacząc że nie musi zawsze dawać radę, zwłaszcza, gdy jest to ponad jego siły.
A co ze swoim dzieckiem? Tym którym sami jesteśmy? Tyle się o tym mówi, ja też pisałam o tym już wielokrotnie, ale ciekawa jestem, kto naprawdę traktuje to poważnie i podchodzi do siebie tak wewnętrznie.
Samoobserwacja. Mogłabym zapytać siebie (każdy może zapytać siebie), co robię, kiedy jest mi tak źle, że aż opadam z sił? Pochylam się nad sobą? Podnoszę siebie i tulę? Z największą czułością? Czy może złoszczę się i atakuję (siebie i innych). A może bezmyślnie otwieram wino, a następnego dnia wstaję już z uśmiechem na ustach, ale też z kulą u nogi, która przecież nadal tam jest. I biegnę podbijać świat. Widzicie oczami wyobraźni, jak sobie można radośnie hasać z kulą, prawda? Nie można. Niby jest dobrze, a jednak ciężko.
A tak przy okazji, myślę, że akceptowanie w sobie tych sprzeczności (kula u nogi i uśmiech jednocześnie) to doskonały papierek lakmusowy. Znowu trzeba siebie zignorować. Znowu trzeba coś w sobie pogodzić i DAĆ RADĘ. Zamiast podnieść siebie z tej podłogi.
Mięczakiem być źle, twardzielem też niedobrze?
Żadna nowość, jak zwykle skrajności nie sprawdzają się w życiu. Nie są to naturalne, wypływające z nas wybory, postawy. Zwykle to raczej obrane podświadomie „SPOSOBY RADZENIA SOBIE” Z TRUDNYM STANEM, jakiego doświadczaliśmy czy doświadczamy. To żadne poradzenie sobie, to tylko chwilowe działanie, żeby przetrwać. Nie może, nie powinno zostać ono utrwalone i potraktowane jako rozwiązanie. Nie jest rozwiązaniem. Jest przykrywką. Osłonką. Nie rozwiązującym sprawy odreagowaniem. W wielkim skrócie – niektórzy na trudną sytuację reagują wrażliwością, inni zaradnością. Ale to nadal jest tylko strategia, sposób. Sposób, żeby „nie rozpaść się” i jak wspomniałam przetrwać. Na krótką metę w porządku.
Jednak być może niektórzy z nas poszli po prostu za daleko w byciu tym twardzielem. Niektórzy opacznie, bo wyłącznie potocznie rozumieją to określenie. Są zadowoleni, wręcz dumni ze swojej postawy zaradności i nieroztkliwiania się. Przyjęli ją jako styl życia, bycia, funkcjonowania. Uzbroili się już na zawsze. A przynajmniej dopóki starczy sił.
Otwartość bez uciekania w radzenie sobie
Jacy w takim razie są prawdziwi życiowi twardziele? Prawdziwi, czyli zdrowi, niepotrzebujący załatwiać sobie siłą, uporem, naciskiem czegokolwiek. Okazuje się, że są delikatni, wrażliwi, czujący i przeżywający. Czyżby największymi twardzielami byli jednak wrażliwcy? Taki opis brzmi krucho, nie kojarzy się z siłą, wręcz przeciwnie – jakby wrażliwość oznaczała dla nas nadwrażliwość czy przewrażliwienie? Jakby czegoś było za dużo. Tymczasem wrażliwość niekoniecznie oznacza zalewanie się łzami za każdym razem, gdy spotyka nas coś trudnego (choć i na to jest miejsce). Oznacza między innymi (przede wszystkim) otwartość, zwyczajną, naturalną życiową otwartość na to, co się pojawia, na to, co nam się wydarza.
Otwartość na uczucie, którego w żaden sposób nie stopujemy na starcie oraz otwartość na przeżycie, któremu nie staramy się już na wstępie zaradzić. Te dwie otwartości pozwalają przeżyć to, co można przeżyć do końca. Może nie ten jeden raz, może dwa razy, trzy, ale do końca. Wysycić. Wtedy kiedy jest na to czas. Wtedy kiedy to do nas przychodzi, dzieje się, wydarza się. Bez zamrażania czegokolwiek w sobie.
I tym różni się twardziel od „twardziela”. Prawdziwy twardziel nie unika, nie ucieka, nie chce sobie natychmiast zaradzić, żeby mieć złudzenie rozwiązania problemu, przynoszące pozorną ulgę. Wykazuje otwartość, gotowość. Spokojnie dopuszcza. Przyjmuje. Pozwala.
I niech nikogo nie zraża określenie „twardziel”. Zwłaszcza jeśli być może na początkowym etapie podejmowania tego tematu, trudno jest pomyśleć o sobie jako o twardzielu. Pamiętajmy, że twardziel składa się z wrażliwości i zwyczajnej otwartości.
Tak sobie myślę, że może rzeczywiście niefortunnie używam tego słowa, bo jest jednak zbyt skrajnie nasycone znaczeniowo, jest zbyt wartościujące. Jakby twardzielem miał być ktoś silniejszy, zaradniejszy. Tymczasem wręcz przeciwnie – często jest nim ten mniej zaradny, który dzięki brakowi zaradności lub brakowi nawyku (i presji) ekspresowego radzenia sobie dopuszcza wszystko takim, jakie jest.
Przywołując pojęcie „twardziela” prawdopodobnie zasugerowałam się Brené Brown, która jest moją inspiratorką zmian od lat, a która w „Rosnąć w siłę” pisała o deficycie twardzielstwa właśnie.
Brené podaje przykłady reakcji osób, które potrafią uporać się z dyskomfortem i opowiedzieć o tym, co je spotkało.
Dla mnie prawdziwym twardzielem jest człowiek, który mówi: „Nasza rodzina cierpi. Chcielibyśmy skorzystać z Twojego wsparcia”. Albo mężczyzna, który tłumaczy synowi: „Bycie smutnym jest w porządku. Wszyscy czasem bywamy smutni. Musimy po prostu o tym rozmawiać”. Kobieta mówiąca: „Nasz zespół zawalił sprawę. Przestańmy obwiniać się nawzajem i porozmawiajmy na poważnie o tym, co się stało, żebyśmy mogli naprawić błąd i iść naprzód”. Prawdziwymi twardzielami są ludzie, którzy potrafią uporać się z dyskomfortem i wrażliwością oraz powiedzieć prawdę o tym, co ich spotkało”.
Lista konsekwencji i dalszych kroków dopuszczania/przyjmowania to już inna sprawa. Ale też są one ważne, ponieważ wynikiem dopuszczenia czegokolwiek, wynikiem pozwolenia, aby coś mogło zaistnieć jest między innymi wzięcie za to odpowiedzialności. I za to przeżycie, i za reakcję. Tak po ludzku. I dopiero wtedy właśnie mogą wyłonić się propozycje autentycznych sposobów radzenia sobie w przeciwieństwie do „sposobów radzenia sobie”, które na starcie desperacko powstrzymywałyby dopuszczanie, powstrzymywałyby przeżywanie, a skupiały się jedynie na maskowaniu i powierzchownej zaradności.
Takie „radzenie sobie” swoją drogą pochłania niewiarygodnie dużo energii. Można całe życie spędzić inwestując siły w coraz to nowe „sprawy do rozwiązania” w taki oto właśnie sposób. Nadchodzi dzień, kiedy kończą się nasze możliwości. Wreszcie. Bo ileż można w sobie pomieścić nierozwiązanych spraw i zamrożonych przeżyć. Ostatecznie można by uznać to ograniczenie za błogosławieństwo. Od tego momentu bezsilności, od tej ściany zaczęło się zmieniać życie niejednego człowieka. I nagle okazuje się, że sprawy są dużo prostsze niż się wydawało. Są jawne, można je do siebie dopuszczać, na nic nie trzeba natychmiast reagować, odpowiadać.
Porzucanie radzenia sobie
Podsumowując, dobrze byłoby, aby szukanie sposobów radzenia sobie następowało dopiero jako jeden z kolejnych etapów. Najpierw dopuszczamy do siebie to, co do nas przychodzi, to co się z nami dzieje. Bierzemy odpowiedzialność za to, a następnie dopiero szukamy autentycznych sposobów radzenia sobie. A właściwie nawet nie szukamy, one się same wyłaniają, jeśli dopuszczamy i bierzemy odpowiedzialność. Nie mamy tu za wiele do powiedzenia. Jak bohaterowie cytatu z książki Brené Brown.
Dygresja. Piszę ten artykuł głównie dla siebie, dlatego wszystkie „trzeba, należy, powinno się”, które mogą być rozumiane jakbym sugerowała komuś żyć według moich najświeższych „odkryć”, zupełnie tym nie są. Raczej kieruję je z czułością do siebie, żebym nie zapomniała, do czego doszłam i czym może (oby) będę się w życiu kierowała. Dlatego na wszelki wypadek uprzedzam: Żadna z czytających ten tekst osób niczego nie musi, niczego nie powinna. Nie mam dla Was wskazówek ani recept. Mam swoje małe wnioski. Osobiste wnioseczki. A wyrażam je w sposób, jaki jest mi dostępny, i jaki znam. Mimo że ma on swoje ograniczenia np. językowe.
A wracając do ważniejszego, gdybyśmy doszli do wniosku, że przez lata na bieżąco nie dopuszczaliśmy jakichś emocji, spraw czy przeżyć, i gdybyśmy chcieli po długim czasie uczyć się być wreszcie tymi dopuszczającymi i odpowiedzialnie, naturalnie reagującymi, to cały proces zmiany nie będzie polegał na opanowywaniu sposobów radzenia sobie (kolejnych sposobów!), ale raczej na zdejmowaniu z siebie swoich strategii, na uwalnianiu dotychczasowych sposobów „radzenia sobie”, porzucaniu jakichś tendencji, utartych odruchowych reakcji.
Jeśli będziemy przyjmować i przeżywać to, co nas spotyka, nawet gdyby miało to oznaczać zwyczajną obserwację tego, co się dzieje (bez natychmiastowego „radzenia sobie”), to nie będzie konieczności niczego odreagowywać. Nie trzeba będzie radzić sobie. Nie będzie z czym.
I wtedy pewnie skończy się wreszcie nazywanie zaradnością swoich mechanizmów obronnych i sposobów na życie. Nie trzeba będzie chwytać się żadnych sposobów.
PS Podobno istnieje jeszcze stopień wyżej, może nawet wiele stopni tego przyjmowania. Dam znać, jak na sobie sprawdzę :)