Mówi się, że myśli sponsorują nasze emocje, dlatego tak bardzo powinniśmy uważać właśnie na te pierwsze. Od nich się wszystko zaczyna. Niektóre sytuacje upoważniają nas do zareagowania emocjami czy nawet wybuchnięcia nimi. Dziś jednak będzie anegdotka z własnego życia o tym, jak pozwoliłam swoim myślom wkręcić się w coś, co nie istnieje, a do czego z łatwością dorobiłam sobie teorię.
Myśli a emocje
Emocje są szczere, prawdziwe. Trudno z nimi dyskutować. I bardzo dobrze! Bardzo dobrze, bo to są jedne z nielicznych dróg dotarcia do nas prawdziwych. A wiemy przecież, że wcale nie jest łatwo rozszyfrować, co w nas, co we mnie samej jest prawdziwe, w czym mam rację, a z czym powinnam raczej pracować i zmieniać to w sobie. Emocjom można ufać. To główna wskazówka, drogowskaz, za którym możemy iść. Dobrze jest w ten sposób właśnie myśleć, taki trop podjąć.
Jednak nie każda emocja, czy raczej nie każda reakcja emocjonalna nam służy. Nie każdą akceptujemy. Nie zawsze chcemy reagować emocjonalnie, a w szczególności ze złością, z nerwami.
Tu w dalszym ciągu receptą nie będzie powstrzymywanie emocji ani kontrola. W takich sytuacjach zawsze lepiej reagować o krok wcześniej i trzymać na wodzy nie emocje, a myśli. Trzymać na wodzy, czyli spojrzeć na nie od czasu do czasu krytycznie, kontrolnie, czujnie, z boku. Taka profilaktyka.
Za chwilę opiszę sytuację (naprawdę niewinną sytuację), której bohaterowie polegli, ponieważ zapomnieli, jak działa ludzki mózg, dali się ponieść myślom, bujnej wyobraźni i nadmiernym interpretacjom.
Z życia wzięte
Zimowe popołudnie, wieczór właściwie. Nagle słychać turkotanie i warkot silnika jakby z parkingu przed blokiem. I to silnika chyba jakiegoś rzęcha. Masakra.
Mój spokojny z natury Mąż, zirytowany: Ciekawe, kto taki bezmyślny??? Za takie zachowanie dostaje się mandat.
Rzeczywiście zakłócanie w ten sposób spokoju, a przede wszystkim używanie auta w sposób powodujący tzw. uciążliwości związane z nadmierną emisją spalin do środowiska lub nadmiernym hałasem czy pozostawianie pracującego silnika podczas postoju na obszarze zabudowanym jest zabronione i karalne. Sprawdziłam.
Minuta, dwie, trzy… dziesięć minut. Turkocze nadal. No i tak mija w końcu jakieś pół godziny. Pół godziny życia. Domysłów. Poirytowania. Zdążyłam w tym czasie dowiedzieć się, kto co komu zrobiłby za tak niegodziwe zachowanie, poznać normy jakości powietrza w Polsce vs Europie i przy okazji zdobyć jeszcze parę innych ciekawych informacji na temat świata i ludzkości.
Po czym mój ukochany Mąż podchodzi do stojącej na stole butelki wody mineralnej (tylko lekko gazowanej) i dokręca nakrętkę.
Cisza.
Potem wymiana znaczących spojrzeń i kolejne pół godziny, tym razem pół godziny śmiechu, jakiego dawno nie było. Nawet kiedy teraz o tym piszę, uśmiecham się pod nosem.
I co? Warto było tak się denerwować?! Pozwalać myślom hulać samopas? Wyliczać zakazy, wlepiać mandaty? Obniżać swoją odporność wskutek stresu i złowieszczych myśli? Podnosić niepotrzebnie poziom kortyzolu we krwi? :)
Pomyślcie sobie, co by było, gdyby punkt kulminacyjny w postaci odkrycia przyczyny hałasu nie nastąpił? Pomyślcie sobie, ile jest takich rzeczy, spraw, być może dużo poważniejszych niż turkoczący za oknem samochód, w których żyjemy, których nie podajemy w wątpliwość, uznając je za fakty, które w dodatku bardzo nas męczą, zabierają czas, energię, mimo że tak naprawdę nie istnieją. Chyba że tylko w naszych myślach.
Wniosek jest jeden
Jak widać za łatwo dajemy się wkręcić, woda sodowa uderza nam do głowy :)
Na szczęście tylko ta lekko gazowana.
Może jest jeszcze ratunek.