Mówi się o żalu porzuconych, a czy pomyślałaś, co czują Ci, którzy odchodzą?
(Pierre do Chloe w Kochałem ją Anny Gavaldy)
Zastanawialiście się nad tym? Ci, którzy sprawiają cierpienie, na przykład decydując o rozstaniu, sami też cierpią. Porzuconych pociesza się, współczuje im, a o tych, którzy odchodzą, w ogóle się nie mówi. Albo czasem mówi, ale nazywając ich draniami, bo….. nie walczyli do „końca świata” o związek. Wybrali rozstanie. Być może druga strona miała podobne myśli, ale nie odważyła się wprowadzić ich w czyn.
Z czego wynika, że jedni mają odwagę „rozbić” wszystko, zrujnować, a inni są tej odwagi pozbawieni i wolą trwać latami w destrukcyjnym układzie, cierpiąc i męcząc się?
Mam wrażenie, że ludzie „z zewnątrz”, obserwatorzy chcieliby w swoich „romantycznych” umysłach, aby związki trwały wbrew całemu światu, pomimo oczywistych problemów, nawet mimo decyzji samych zainteresowanych o rozstaniu. Mamy w sobie takie nostalgiczne myślenie, że miłość zwycięży i ostatecznie „będą żyli długo i szczęśliwie”. A doświadczenie pokazuje, że życie nie jest zero-jedynkowe. Zazwyczaj nie ma „tak” lub „nie”, najczęściej jest „być może” lub „to zależy”.
Anna Gavalda sugeruje, dlaczego jedni kończą a drudzy usilnie trwają:
1. Egoizm (zdrowy, może i niezdrowy też)
2. Instynkt przetrwania
3. Trzeźwość myślenia
4. Strach przed przemijaniem
5. Odwaga, aby spojrzeć prawdzie w oczy, zmierzyć się z sobą
6. Przyznanie sobie „prawa do błędu”
Był ktoś z Was w sytuacji osoby porzuconej lub/i porzucającej? Jak to jest tak naprawdę? Co jest najtrudniejsze? Jaką refleksję macie po czasie?