Małżeństwo nie polega na poświęcaniu się. Tak samo jak żaden związek nie jest „sztuką kompromisu”. A przynajmniej lepiej, żeby nie był. Zresztą czasem kompromis jest niemożliwy. A jeśli nawet możliwy, to tak bardzo nieprzyjemny, w tak dużej niezgodzie z nami, tak kosztowny, że aż szkodliwy.

Kiedy byłam nastolatką, mama tłumaczyła mi, że ludzie dobierają się w ten sposób, że w związku zwykle jeden z partnerów jest mniej uparty, bardziej ustępliwy. Podobno pomaga to szybciej zażegnywać konflikty i tworzyć zgodne małżeństwo. Po latach jako dorosła kobieta słyszę dookoła, że związek jest sztuką kompromisu. Dla wielu to dosyć zniechęcająca wizja. Zastanawiam się, czy naprawdę nie można dogadać się inaczej? Jestem pewna, że istnieje możliwość budowania porozumienia w związku w inny sposób. Bez wyrzeczeń, kosztów i naginania się. Ani jednej ze stron, ani obu.
W relacji dwóch osób zawsze będą pojawiały się konflikty, sprzeczne opinie, odmienne zdania, to całkiem naturalne. Rozwiązaniem ma być pójście na kompromis. „Pójście” to też dosyć wymowne określenie, bo idea kompromisu zakłada, że każdy z partnerów robi kilka kroków, po czym oboje mogą spotkać się w jednym miejscu, w jakimś wspólnym punkcie.
Jeśli ona chce kupić dwa pączki, a on cztery, to kompromis zakłada, że „spotkają się w połowie drogi” i kupią trzy.
Jedni uważają, że jest to rozwiązanie dobre, bo sprawiedliwe. Drudzy natomiast twierdzą, że niekorzystne – i to nie tylko dla jednej ze stron, ale właściwie dla obojga, ponieważ żaden z partnerów nie otrzymał tego, co chciał.
Kiedy rozmawiam o kompromisie z parami, dosyć często pojawia się jeden ważny w całym procesie dochodzenia do porozumienia argument „na plus” – „kiedy oboje idziemy na kompromis, to znaczy, że zależy nam, jesteśmy zaangażowani, umiemy zrezygnować z części siebie dla naszego związku”.
Racja. Bardzo wartościowe podejście. Budujące. I dobrze świadczy o obojgu. Przynajmniej na starcie. Problem pojawia się, w dwóch sytuacjach:
- jeśli kompromis dotyczy mniej prozaicznej sprawy, niż liczba pączków, którą zamierzamy kupić, a ustaleń, które wpływają na nas w sposób ciągły, w dłuższej perspektywie czasowej, np. gdzie będziemy mieszkać, czy i kiedy chcemy mieć dzieci, jakie są nasze przyzwyczajenia itp.,
- jeśli często uciekamy się do kompromisu (nawet w błahych sprawach), jeśli okazuje się, że co chwilę jakaś sytuacja wymaga od nas kompromisu.
Jeden duży ciężar lub suma mniejszych. A jak wiemy, każdy kompromis wymaga jakiegoś wysiłku. Wymaga rezygnacji z fragmentu siebie. Kiedy decydujemy się na kompromis, nie tylko każdy z nas ponosi koszt, ale traci na tym również nasza relacja. „Wypłaty z emocjonalnego konta związku” odbywają się na bieżąco. Aby mimo to związek mógł nadal bardzo dobrze funkcjonować, trzeba by wkładać do niego, inwestować w niego jeszcze więcej. Więcej, i więcej. Przede wszystkim po to, aby „załatać dziury w emocjonalnym budżecie”. Można i tak.
Tylko czy na pewno nie ma innego, bardziej korzystnego dla nas rozwiązania?
Kompromis nie jest miarą szczęścia w związku
Okazuje się, że kompromis nie jest optymalnym rozwiązaniem konfliktu, sporu czy innej sprawy, wymagającej wypracowania wspólnego stanowiska, ponieważ oznacza konieczność rezygnacji z części interesów każdej z tych stron. Aż trudno mnie samej spojrzeć na to inaczej. Przesiąknięta dotychczasowym sposobem myślenia, w pierwszym odruchu oburzam się – „Jasne, każdy by chciał łatwo, lekko i przyjemnie! Bez kompromisów, żeby tylko czasem się nie przemęczyć i broń Boże zrobić coś kosztem siebie!”.
Oddech. Spokojnie. Nie trzeba wystawiać innych ani siebie na żadne próby, nie trzeba nastawiać się na kompromisy, na wyrzeczenia itp. Naprawdę nie trzeba.
Po pierwsze zmieńmy myślenie. O to właśnie tutaj przede wszystkim chodzi. Niech kompromis nie będzie miarą trwałości i jakości związku, tym bardziej, że ani na trwałość, ani na jakość nie wpływa korzystnie. Raczej właśnie w perspektywie czasu osłabia więź.
Są inne sposoby. Okazuje się, że umiemy tak działać, aby każda ze stron była zadowolona. Bez ponoszenia kosztów. Bez zabierania z „konta emocjonalnego” naszego związku. Aż ciężko uwierzyć, ale można rozwiązywać konflikty, dochodzić do porozumienia i podejmować wspólne decyzje, kierując się zupełnie innym podejściem.
Zasada porozumień dwustronnych
Cała sztuka budowania porozumienia w związku to nie sztuka kompromisu, ale sztuka entuzjastycznej aprobaty obu stron. Nie skupiamy się więc na tym, z czego musimy zrezygnować, ale co dobrego chcemy i potrzebujemy, aby się zadziało odnośnie tematu, który nas poróżnił. Na czym nam zależy? Każda ze stron nie tyle godzi się na jakieś nowe ustalenia, co wręcz reaguje na nie entuzjastycznie, skoro mają służyć. Nie chodzi oczywiście o to, aby siłą woli wykrzesać z siebie radość i ostentacyjnie ją zaprezentować na zewnątrz, ale żeby wprowadzić takie ustalenia, które naprawdę entuzjastycznie wewnętrznie nas nastrajają.
Obok oczekiwania poświęcania się jest jeszcze subtelniejsza jego forma, tzw. wymiana dóbr i usług zgodna z regułą wzajemności, np. „Poświęcę się tym razem, jeśli Ty poświęcisz się następnym”. Potem okazuje się, że nie każdy, na kogo przypada kolej, idzie na tego rodzaju „kompromis”. Zdecydowanie nie jest to rozwiązanie typu wygrana-wygrana.
Koniunkcja zamiast alternatywy. To niesamowicie satysfakcjonujące, kiedy okazuje się, że matematyka przydaje się w terapii par :). Zamiast w poszukiwaniu rozwiązania korzystać z alternatywy (moje racje lub Twoje), spróbujmy zastosować koniunkcję (wspólna część – moje racje i Twoje), czyli szukamy takich rozwiązań, które mogą równocześnie satysfakcjonować oboje. Nie takich, które muszę obie strony tyle samo kosztować. Czujecie różnicę…
Kiedy uda nam się dojść do porozumienia, które zadowoli obie strony, nie tylko rozwiązujemy problem, ale też dokonujemy wpłaty na swoje „konta w banku miłości” (zyskujemy w oczach partnera, sami też przyznajemy mu punkty, a nasz związek jest silniejszy).
Etapy negocjacji i dochodzenia do porozumienia opiszę innym razem. Dziś zależy mi na tym, abyśmy wszyscy zrozumieli, że związek nie polega na poświęcaniu się i nie powinien być sztuką kompromisu, a raczej sztuką dochodzenia do entuzjastycznej aprobaty obu stron. To zmienia diametralnie nasze podejście.
Okazuje się, że nie ma niedobranych par. Są natomiast pary uparte, skupione na poszukiwaniu źle pojętej sprawiedliwości. Zmienić myślenie, wypracować własną filozofię szukania rozwiązań to połowa sukcesu.
Sprawiedliwość i porozumienie w związku nie polega na tym, że po równo cierpią oboje.
Po równo nie cierpi nikt.