Niektóre osoby angażują się bardzo mocno, chcą kochać i być kochane, a mimo to nie znajdują w miłości spełnienia. Jest coś, co pojawia się w każdej nowej relacji i blokuje je skutecznie – lęk. Lęk przed prawdziwą bliskością, przed opuszczeniem, przed ryzykiem bycia porzuconą. Paradoksalnie to one, a nie potencjalny partner, znajdują powód, aby się wycofać. Są wówczas rozczarowane, mają poczucie, że znowu dały się zwieść, choć obiektywny obserwator mógłby ocenić sytuację zupełnie inaczej. Obok wielu wskazówek, jakich można by im udzielić na drodze wychodzenia ze swoich ograniczeń, pojawia się jedna bardzo intuicyjna, do której niejednokrotnie dochodzą same. Jaka?
Sposób na kontrolowane budowanie zaufania
Poznali się i od razu pokochali. Radośnie, zgodnie, szczęśliwie. Tak zaczyna się wiele historii miłosnych. Dlaczego więc nie wszyscy mają tak łatwo? Dlaczego niektórzy muszą się strasznie natrudzić, namartwić albo nawet nacierpieć, zanim relacja rozwinie się we wzajemną, spokojną, satysfakcjonującą? Albo zanim się skończy? I co zrobić, aby sobie pomóc?
Z doświadczenia wielu osób wynika, że lepiej jest wchodzić w nowe relacje powoli. Co niekoniecznie znaczy „w swoim tempie”, ponieważ dla niektórych tempo to jest właśnie niezwykle szybkie – angażują się totalnie już na starcie. Można by powiedzieć, że wręcz zatracają siebie, nie czekając na rozwój zdarzeń. Chodzi głównie o zaangażowanie „wewnętrzne”, uczuciowe, może czasem mało zależne od woli. To „zewnętrzne” bywa czasem skrywane. Raczej niechętnie ujawniamy, że nam tak strasznie zależy. Za tym również kryją się pewne obawy.
Może „zdrowiej” byłoby na odwrót – śmiało, bez obaw okazywać zainteresowanie, ale nie angażować się tak szybko, głęboko, „ślepo”, i tak zależnościowo. Tylko czy można sobie to zaplanować? Przeanalizujmy, o co dokładnie chodzi. Problem nie dotyczy przecież wszystkich.
Mocno zaangażowani, ale bardzo czujni i niepewni
Osoby, o których mowa niestety już na początku zaprzedają serce komuś, przy kim jeszcze nie czują się bezpiecznie, kto jeszcze im tego bezpieczeństwa nie miał okazji zapewnić, przy kim nie mogły go do tej pory doświadczyć. A same w sobie owego „bezpieczeństwa” nie noszą (to ważne spostrzeżenie!). Nie chodzi o to, że dostrzegają jakieś konkretne, niepokojące sygnały w nowo poznanej osobie (choć być może również). Nie chodzi o to, że nie widzą jej wzajemności albo dzieje się im krzywda. Nie, wcale tak nie musi być. Można wejść w najbezpieczniejszą relację na świecie i w dalszym ciągu odczuwać co chwilę tę mało przyjemną niepewność, zanurzoną w morzu pytań: Czy zależy mu/jej na mnie, czy nie tracę go/jej, czy nie zostanę porzucona/y?
Obok nieprzyjemnego stanu, w jakim trzeba wówczas trwać, jest jeszcze jeden ważny argument przemawiający za zmniejszeniem tempa rozwijania znajomości i angażowania się – niewystarczająca znajomość obiektu naszych westchnięć, przekładająca się na refleksję, która pojawia się równolegle do zauroczenia już od samego początku trwania relacji lub przychodzi nieco później: Czy ta osoba w ogóle mi się podoba? Czy jest w moim typie? Czy odpowiada mi? Czy się dogadujemy? Czy tak naprawdę chcę z nią być?
Przeczytaj też: Kobieta w niewoli
Na samym początku nie da się tego przecież jednoznacznie stwierdzić. Potrzeba wspólnie spędzonego czasu. Nie da się stwierdzić, a da się zauroczyć i cierpieć, przewidując negatywne scenariusze, wypatrując czujnie zagrożenia lub po prostu nie czując się pewnie.
Paradoks tych mniej „bezpiecznych” początków związków polega na tym, że tworzące je osoby (lub co najmniej jedna z nich) obawiają się czy nawet rozpaczają ze względu na kogoś, z kim być może tak naprawdę nie chcą być, nie chcą tworzyć związku. A może wręcz nie powinny go tworzyć. A całe to obciążenie istnieje tylko dlatego, że za szybko i trochę „na oślep” ulokowały swoje uczucia. Zbyt mocno zaangażowały się, nie mając w sobie „bezpieczeństwa” – albo tego zdobytego w trakcie historii własnych doświadczeń od najwcześniejszych lat aż do dziś, albo nabytego w trakcie aktualnej relacji, czyli dotyczącego konkretnej osoby. I to właśnie tym osobom służy podejście zawarte w słowach poniższego nagłówka.
Wolniej znaczy czasem bezpieczniej
Powolniejsze rozwijanie znajomości, czyli oparte na dawaniu sobie czasu na wzajemne poznanie się, otrzymywanie wielu oznak zaangażowania i bezpieczeństwa z drugiej strony, powoduje uwewnętrznianie tej ważnej osoby jako przewidywalnej, bezpiecznej, stabilnej. Co jest tym bardziej ważne, jeśli charakteryzuje nas pozabezpieczny styl przywiązania. Stajemy się wówczas mniej zaniepokojeni, mniej przewrażliwieni, pewniejsi. Z drugiej strony mamy już za sobą wiele sytuacji, które pomagają stwierdzić, czy właśnie taka osoba nam odpowiada.
Bezpiecznie przywiązani mogą szybciej
Osoba, którą charakteryzuje bezpieczny styl przywiązania (strategia zrównoważona oparta na bliskiej i przewidywalnej więzi), będzie prawdopodobnie reagowała bardziej współmiernie do tempa rozwoju znajomości. Nawet jeśli od początku mocno się zaangażuje, to ewentualny brak uczuciowej wzajemności partnera lub jakiekolwiek inne rozczarowanie nie dotknie jej tak bardzo. Nie zabierze jej tego bardzo podstawowego bezpieczeństwa, tej bezpiecznej bazy.
Przeczytaj koniecznie: Kiedy kobieta uczy się miłości?
Taka osoba ma uwewnętrznione wzorce bezpiecznych relacji. Nie przewiduje zagrożenia, nie drży o stałość relacji, nie chwyta się sposobów emocjonalnego manipulowania, aby zwiększyć zaangażowanie partnera. Dopuszcza zbliżanie i oddalanie się. Chwilową rozłąkę przyjmuje spokojnie, a rozstania nie przeżywa tak boleśnie, dotkliwie.
Jeśli jedna relacja nie udaje się, to nie znaczy dla niej, że wali się wszystko, że zagrożona jest ona sama („rozpada się”), jej poczucie własnej wartości, pewność siebie, ufność względem ludzi, otwartość na inne pojawiające się szanse tworzenia szczęśliwego związku. Nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Wewnętrzny ład pozostaje nienaruszony. Może się zasmucić, może nawet zapłakać z rozczarowania czy niefortunnego ulokowania swoich wizji i nadziei, ale większej szkody na jej psychice taka sytuacja nie wyrządzi.
Podkreślam jeszcze raz, że dotyczy to osób, które charakteryzuje bezpieczny styl przywiązania. Jednostki o stylach pozabezpiecznych nie są, jak wiemy, tak ufne, otwarte i wewnętrznie stabilne. Nie oznacza to jednak, że pozostaną już takie na wieki. One też przecież mogą się zmieniać. Choćby w wyniku terapii. A i bez niej bywa że pięknie może poprowadzić je samo życie.
Zobacz: Nie czekaj, aż wybije szambo
Zmienić styl, czyli jak przywiązywać się bez lęku?
Kiedy osoba „pozabezpieczna” poznaje „bezpieczny” (stały, responsywny w razie potrzeby, przewidywalny) obiekt przywiązania, to może się zdarzyć, choć pewnie nie bez pojawiających się na starcie czy w trakcie budowania relacji problemów, że jej „wewnętrzne stany” będą spotykały się z tak zrównoważonymi (dopełniającymi, korygującymi poprzednie doświadczenia) reakcjami ze strony partnera, że z każdym dniem wzorzec bezpiecznego przywiązania będzie uwewnętrzniał się bardziej, aż wreszcie stanie się dominujący. I stabilny.
Potrzeba cierpliwości i własnego świadomego wkładu w ten proces. „Bezpieczny partner” niewiele zdziała, jeśli jego postawa będzie stale kontestowana. Jeszcze co jakiś czas mogą wracać „pozabezpieczne stany”, jednak aktualna sytuacja zawsze powinna je wyciszyć. A jeśli nie ona, to nawet samoświadomość, że mnie to dotyczy (np. świadomość zdobyta w procesie terapii, kiedy jednostka dowiaduje się, co ją dotyka, odkrywa możliwe przyczyny i specyfikę swoich reakcji) i że już wiem, jak mam w tej sytuacji reagować, bo zostało to omówione z terapeutą.
Wszystkim, którzy dopiero zaczynają przyglądać się sobie, polecam raczej spokojniejsze (kontrolowane) wchodzenie w relacje. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu łatwo będzie pokonać własne sposoby reagowania. Nam obserwatorom wydaje się, że kiedy ktoś angażuje się za bardzo, czy może nawet „kocha za bardzo”, będzie lgnął, stapiał się, zatracał, nie chciał wyjść z tej relacji, nawet gdyby była dla niego niekorzystna.
Zauważmy, że może być zupełnie inaczej – wiele osób reaguje unikaniem. Obawa przed opuszczeniem jest tak duża, że same postanawiają uprzedzić fakty i oddalić się. Czasem w sposób niezrozumiały dla otoczenia, innym razem bardziej bezpośrednio – wyszukując w potencjalnym partnerze niedoskonałości lub dopatrując się jego braku gotowości na związek. Krótko mówiąc, obarczając go winą. Przy czym one same szczerze wierzą w swoje argumenty. A przecież tak naprawdę robią wszystko, żeby wyjść z tej relacji, zmniejszyć napięcie i wreszcie odczuć ulgę.
Niezależnie, czy sięgamy po unikające sposoby reagowania (np. szukanie powodów, aby oddalić się, uznać relację za mało wartościową, uznać partnera za niewystarczająco gotowego na związek itp.) albo przeciwnie – nie umiemy odpuścić sobie potrzeby zdobywania (np. wykazywania się, poświęcania siebie, imponowania drugiej osobie itp.), pozwólmy tej drugiej osobie zdobyć nasze zaufanie, jednocześnie zachowując bezpieczny dystans.
Jak się okazuje, każdy sam tę granicę między zaufaniem a bezpiecznym dystansem wyczuwa lub podczas terapii zaczyna ją dostrzegać i się jej pilnować, a z czasem nawet ją przesuwać. Dla własnego komfortu. I nie ma w tym nic złego. To rodzaj troski o siebie, która być może właśnie jest wtedy najbardziej potrzebna.
Powoli. Daj innym zasłużyć na swoje uczucia. Nie dlatego, że jesteś taka trudna do zdobycia i stawiasz nie wiadomo jakie wymagania. Raczej po to, żeby móc uwierzyć i doświadczyć, że ktoś może przyjść i zostać. Przyjść i zostać.